czwartek, 28 kwietnia 2011

Recenzja bardzo subiektywna

Prenumeruję miesięcznik „Kuchnia” i zawsze zaczynam lekturę od artykułu poświęconego podróżom i kuchni opisywanego miejsca, jeśli takowy jest. Wczoraj dotarł do mnie majowy numer, w którym znalazłam materiał dotyczący Madery i jej specjałów. Moje wspomnienia z tej pięknej wyspy są jeszcze bardzo świeże, więc z ogromnym zainteresowaniem zaczęłam czytać co o Maderze napisano. Z każdą linijką moja irytacja, a potem wręcz złość rosły.
Przed wyjazdem przeczytałam kilka dostępnych przewodników po tej wyspie, poszperałam w internecie. Wszędzie znajdowałam niemal te same informacje, nawet na stronach portugalskich. Madera to wyspa, która przyciąga turystów głównie krajobrazem i pięknem przyrody. Nie jest to miejsce dla „zwiedzaczy” zabytków. Wszędzie też można było znaleźć informacje o miejscowych specjałach: espadzie z bananami, szaszłykach wołowych na laurowych gałązkach marynowanych w lisciach laurowych, cieście miodowym i zupie pomidorowo-cebulowej. Jako osoba poznająca odwiedzane miejsce również przez lokalną kuchnię wiedziałam czego chcę spróbować. Jakie było moje zdziwienie podczas czytania artykułu, że wymienione przeze mnie specjały to absurdalne wymysły dla zaspokojenia „apetytu” turystów goniących za tandetą, a miejscowi jedzą prawdziwe i pyszne prawdziwe jedzenie. W pierwszej chwili poczułam się wystrychnięta na dudka, ale po chwili zastanowienia stwierdziłam, że artykuł nie został napisany rzetelnie. Wtedy pojawiła się złość na autora. Przez tydzień pobytu włóczyliśmy się na własną rękę po całej wyspie i jadaliśmy w bardzo różnych miejscach nie tylko dla turystów i wszędzie menu było podobne. Zatem pytam gdzie można zjeść to właściwe i dobre maderyjskie jedzenie???? Ja takiego miejsca nie znalazłam. Po drugie, nie chciałabym jeść espady z bananami (mnie i mojemu W. bardzo smakowało to połączenie) gdybym nie czytała wszędzie, że to sztandarowe danie wyspy. Ktoś taki wizerunek wyspy wykreował, turyści chcą tego co miejscowi zachwalają jako rarytas. Zatem kto tu jest dyletantem nie znającym się na dobrym smaku? Wspominanej ponchy nie próbowałam, bo nie lubię takich napoi, ale pisanie, że ta dla turytów  ma niewiele wspólnego z tą pitą przez mieszkańców moim zdaniem daje złe świadectwo miejscowym, którzy poprzez rozcieńczanie oszukują turystów.
A pusty śmiech mnie ogarnął jak przeczytałam o hali targowej w Funchal, gdzie „w alejkach zadaszonego placu sprzedawcy tłoczą się codziennie” a „stoły uginają się pod ciężarem owoców i warzyw”. Pokazywałam na blogu zdjęcia z tego targu (byłam na nim dwukrotnie i za każdym razem wyglądało to tak samo) i zachwycała różnorodność owoców ale stoły z całą pewnością nie uginały się pod ciężarem owoców (wrocławska Hala Targowa jest bogatsza od tamtej, a targi we Francji o głowę przerastają ten w Funchal) i sprzedawcy wcale się nie tłoczyli, straganów było sporo więcej niż handlujących.
Gazetę będę nadal kupować i nadal zamierzam ją czytać, ale baczniej będę się przyglądać wiarygodności zamieszczanych materiałów.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Wina Doliny Wachau

Pomysł z wyjazdem był fantastyczny. Pogoda była idealna, słonecznie i bardzo ciepło, więc mogliśmy nacieszyć się tymi krótkimi wakacjami. Wybór miejsca nie był przypadkowy, co prawda nie udało nam się zwiedzać okolicy na rowerach, ale i tak aktywnie spędziliśmy czas zwiedzając i wędrując pieszo.

Jednym z powodów wyboru okolic Spitz było wino. Nie wyobrażam sobie życia bez wina i w miarę upływu lat coraz bardziej doceniam jego walory i staram się je odkrywać w miejscu wytwarzania, bo to zupełnie inna „bajka” kupić wino u producenta słuchając o danym roczniku, próbując różnych zanim się kupi jedną czy kilka butelek najbardziej smakującego nam wina.

W jednej z monografii poświęconej winu przeczytałam, że Dolina Wachau to mały ale ważny obszar upraw nad Dunajem. Powstają tu doskonałej jakości Rieslingi i Grüner Vetlinery. Uprawie sprzyja ciepły klimat i gleba z archaicznymi skałami.

My osobiście nie jesteśmy wielkimi miłośnikami Rieslingów dlatego nasze zakupy ograniczyliśmy do Muscateli (które są naszymi ulubionymi białymi winami) i Grüner Vetlinera. Nie bylibyśmy sobą gdybyśmy nie kupili też chociaż jednej butelki czerwonego wina – Zweigelta, ale tak naprawdę to tutaj nie powinniśmy go nabywać, bo Dolina Wachau to królestwo białych win.

Podczas wędrówek po piwnicach zaskoczyło nas butelkowanie tutejszego wina. Nie rozumiemy dlaczego Austriacy nie szanują swoich wyrobów i zdecydowaną większość pakują do butelek zakręcanych metalowymi nakrętkami, tylko nieliczne są korkowane. Może nie wpływa to specjalnie na ich jakość, ale w naszym przekonaniu obniża prestiż wina.

 Oprócz wina próbowaliśmy lokalnej kuchni, ale o tym następnym razem, tak jak i o walorach turystycznych regionu.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Wesołych Świąt

Wesołych Świąt Wielkanocnych

Rodzinnej atmosfery 

oraz czasu na bycie razem



Jednak wyjeżdżamy na zasłużony odpoczynek, mam nadzieję, że na wiosennym świeżym powietrzu dlatego już dzisiaj skaładam życzenia i do zobaczenia po świętach. Liczę, że będę mogła podzielić się nowymi wrazeniami i pomysłami kulinarnymi zaczerpniętymi z kuchni austriackiej, bo tam się kierujemy.

niedziela, 17 kwietnia 2011

Nie ma świąt bez pasztetu

Święta bez pasztetu nie istnieją w moim domu. Było tak za życia moich rodziców i tak jest nadal. W tym roku najprawdopodobniej spędzimy Wielkanoc wyjazdowo (losy wyjazdu jeszcze się ważą ze względu na korzonki W. Powoli zaczynam wierzyć, że się uda), ale Maleństwo zostaje w domu z Bunią. Aby nie było Mu smutno i przykro kazało upiec pasztet. Jako kochająca Mamusia jedynaka ochoczo zabrałam się do pracy.
Przepis, z którego przygotowuję pasztet od zawsze jest ten sam, mój Tato go piekł dokładnie tak samo. Może jest trochę brudzenia garnków i zabawy z różnymi gatunkami mięsa, ale efekt zawsze zachwyca wszystkich, którzy go jedzą. Wśród bliskich są tacy, którzy nie wyobrażają sobie, że nie dostaną kawałka tego specjału w prezencie świątecznym.

Pasztet pieczony


składniki
0,4 kg łopatki wieprzowej
0,6 kg wątróbki (ja preferuję drobiową z kurczaka)
0,5 kg surowego podgardla ewentualnie surowego boczku
0,5 kg mięsa drobiowego np. udek z kurczaka
kilka suszonych grzybków
2 spore marchewki
2 pietruszki
mały kawałek selera
4 listki laurowe
8 ziarenek ziela angielskiego
4 bułki kajzerki
5 - 6 jajek (w zależności czy lubimy bardziej zwarty pasztet czy mniej zwarty)
1/2 łyżeczki mielonego imbiru
1/2 łyzeczki mielonej gałki muszkatałowej
sól, pieprz
słoninka do wyłożenia dna keksówki

Każdy gatunek mięsa solimy, obsmażamy i dusimy w osobnym garnku z dodatkiem listka laurowego, 2 ziarenkami ziela angielskiego i kawałka marchewki, pietruszki i selera. Grzybki suszone dodać do garnka z wieprzowiną. Kiedy wszystkie gatunki mięsa są już miękkie, należy wyjąć mięso, jarzyny z sosu i wystudzić. Sosy ze wszystkich garnków zlać do jednego naczynia i w tym sosie namoczyć kajzerki rozkrojone na połówki. Gdyby bułki pozostały bardzo mocno suche można je odrobinę podlać wodą.
Kiedy mięso wystygnie należy je trzykrotnie przepuścić przez maszynkę do mielenia mięsa wraz z namoczonymi kajzerkami. Do masy mięsnej dodać żółtka jaj, imbir, gałkę, pieprz i dokładnie wymieszać. Ewentualnie dodać soli. Białka ubić na sztywną pianę i delikatnie wrobić w masę mięsną. tak przygotowany pasztet włożyć do uprzednio przygotowanych keksówek i piec w 180 stopniach około 1 - 1 1/2 godziny (w zależności od grubości pasztetu w keksówce). Pasztet całkowicie wystudzić. Najlepiej następnego dnia wyjąć go z blaszek. Aby pasztet dobrze wyszedł z formy należy spód blaszki ogrzać na sporym gazie.

Uwagi: keksówki smaruję olejem za pomocą pędzelka, a dno wykładam paskami słoniny. Układam krateczki, jodełki a na Boże Narodzenie za pomocą foremki do pierniczków wykrawam choinki, które stanowią ozdobę pasztetu. 

Smacznego!!!!

sobota, 16 kwietnia 2011

Maleństwo wyjechało, więc szaleję kulinarnie ;) - krokiety z ciecierzycy

Mimo niskich temperatur wiosna za oknem szaleje. Już nie tylko forsycje kwitną, ale i morele oraz magnolie. W moim ogrodzie niestety szybciej i piękniej kwitną chwasty niż rośliny przeze mnie posadzone. Ale teraz nawet mniszek lekarski cieszy oczy, zwłaszcza w towarzystwie skromnych niezapominajek.

Maleństwo wyjechało na Rajd Budowlańca, więc mogę poszaleć i wypróbowując przepisy, które nie zyskałyby Jego aprobaty.
Na pierwszy ogień poszły krokiety z ciecierzycy z sałatką pomidorowo - ogórkową oraz lutenicą. Wyszedł całkiem atrakcyjny i smaczny obiad, zwłaszcza, że roboty przy nich tyle co nic.

Krokiety z ciecierzycy
puszka ciecierzycy (400g)
1 jajko
pęczek świeżej mięty
2 łyżki oleju sezamowego
2-3 łyżek bułki tartej
sól i pieprz do smaku
olej do smażenia

Do melaksera wrzucić odsączoną ciecierzycę, dodać jajko, wlać olej sezamowy (nie za wiele bo zdominuje smak potrawy) sól, pieprz i zmiksować wszystko na gładką masę. Miętę posiekać i dodać do masy, wrzucić bułkę tartą i ponownie chwilę miksować.
Tak powstałą masę zwilżonymi rękami formować w niewielkie krokiety, które należy smażyć z każdej strony kilka minut aż do delikatnego zrumienienia.

Smacznego!

Kolejny obiad to tarta z młodym szpinakiem i serami: gorgonzolą oraz kozim mocno dojrzałym  i bardzo aromatycznym. Kozi ser kupiłam na Jarmarku Ekologicznym bezposrednio od wytwórcy serów kozich. Szkoda, że tylko kilka razy do roku takie Jarmarki są organizowane w mieście.
Dzisiejsze krokiety Maleństwo zjadłoby bez większych oporów, choć bez wielkiej przyjemności, jednak szpinak w jakiejkolwiek postaci jest dla Niego zupełnie niejadalny, dlatego cieszę się z Jego wyjazdu. Głupol z Niego, ale liczę na zmianę upodobań kulinarnych w tej kwestii.
Na razie idę cieszyć oczy wiosną.


sobota, 9 kwietnia 2011

Praska secesja i knedlik

Od najwcześniejszego dzieciństwa jeździłam z rodzicami i zwiedzałam wszystko co interesowało mojego Tatę. A, że interesowało Go bardzo wiele to i ja widziałam jako dziecko wiele. Czasy były to mało sprzyjające podróżom, ale tak zwane „demoludy” były w zasięgu ręki w każdym momencie. Ponieważ z Wrocławia do Pragi jest tylko 280 kilometrów (dla porównania do Warszawy jest 350 kilometrów), więc zdarzało się, że na zakupy ciuchowo-butowe jechało się właśnie tam, albo do Drezna (to 270 kilometrów). Tak jak Drezno w dzieciństwie bardzo mi się podobało, tak Praga źle mi się kojarzyła i wspominam ją jako brzydkie i szare miasto. Trzeba było lat i długiej przerwy w odwiedzaniu tego miejsca abym odkryła je na nowo, z zupełnie innej strony. Nadal Hradčany i most Karola nie są moimi ulubionymi zakątkami Pragi, zwłaszcza w sezonie, za to po Josefovie mogę błąkać się całymi dniami. Już nie wzdrygam się z niechęcią o kolejnej wycieczce do stolicy Czech. Ponieważ W. kilka dni w miesiącu spędza służbowo właśnie tam, czasem więc korzystam z tego i jadę razem z Nim. Potem włóczę się samotnie po mieście i odkrywam moją Pragę.


Teraz Praga jest dla mnie miejscem, gdzie mogę delektować się na każdym kroku secesją, która zachwyca mnie swoim bogactwem form, giętkością, miękkością kształtów, a ulubionym miejscem bez którego wyjazd jest nieważny to muzeum Alfonsa Muchy. Dziś możemy tylko westchnąć z żalem, że współczesne reklamy nie są tworzone przez artystów formatu Muchy.

Wieczorem, po całym dniu włóczęgi dobrze jest zjeść coś dobrego w towarzystwie W. Bardzo lubimy czeską tradycyjną kuchnię, dlatego pieczeń wieprzowa z knedlikiem i kapustą to danie, którym nigdy nie pogardzimy.



Houskowe knedliky

Przepis podawała Malui na forum Mniammniam
300g mąki
1 duża okrągła bułka (tym razem pominęłam, tym sposobem masło nie było potrzebne)
50g masła
 1 duże jajko
 ok. 1 szklanki letniego mleka
                                                          10g świeżych drożdży
                                                          1/3 łyżeczki soli

Masło rozgrzewamy na patelni i rumienimy pieczywo pokrojone w drobną kosteczkę. Drożdże rozpuszczamy w niewielkiej ilości mleka. W misce mieszamy mąkę z solą, dodajemy jajko, resztę mleka i rozpuszczone drożdże. Zagniatamy ciasto, aż stanie się gładkie i będzie odklejać się od dłoni. Dodajemy grzanki i ponownie zagniatamy. Odstawiamy przykryte ściereczką w ciepłe miejsce do wyrośnięcia. Następnie formujemy z ciasta wałek, mniejszy od garnka w którym będziemy gotować knedlik. Zostawiamy znów do wyrośnięcia. Zagotowujemy wodę i do wrzątku wkładamy wyrośnięte ciasto. Gotujemy około 20 minut co jakiś czas odwracając. Moje doświadczenie mówi, że jeśli będzie to jeden spory knedlik, należy gotować go albo dłużej, albo pod przykryciem.
Po ugotowaniu wyławiamy gotowy knedel i kroimy na plastry.
Smacznego!

czwartek, 7 kwietnia 2011

Świat jest pełen życzliwych ludzi i dzisiejszy obiad

Już od tygodnia każdego dnia zaglądałam do mojego osiedlowego sklepu w poszukiwaniu czosnku niedźwiedziego. Miłością do czosnku niedźwiedziego zaraziła mnie Bea. Dzisiaj będąc w sklepie zobaczyłam właścicielkę więc zapytałam Ją czy podobnie jak rok temu będzie dostępny czosnek. Usłyszałam, że oczywiście będzie, ale na razie jeśli mam ochotę to mogę dostać w prezencie pęczek pachnących listków. Okazało się, że jakaś klientka przyniosła właścicielce kilka kępek czosnku, aby posadziła sobie w ogrodzie. I tak dzięki łańcuszkowi życzliwych osób stałam się właścicielką pęczka ciemnozielonych listków.

Już wcześniej na dzisiejszy obiad miałam zaplanowany butter chicken z przepisu zamieszczonego przez Alicję. Jak dotąd nie miałam dobrych doświadczeń z przepisami na dania indyjskie, ale tutaj znalazłam wreszcie wspaniały orientalny smak, który mnie zachwycił. Do tego zrobiłam ryż basmati gotowany razem z kilkoma rozłamanymi strąkami kardamonu. Wspaniale komponował się ten delikatnie aromatyzowany ryż z kurczakiem i sosem. Planowałam zrobić też ogórki na sposób azjatycki, ale pęczek czosnku niedźwiedziego natchnął mnie na dodatek do dania. Zrobiłam ogórki z jogurtem i czosnkiem niedźwiedzim.

 

Butter chicken

750 g piersi z kurczaka lub filetów z innych części kurczaka
masło niesolone (około 120 gram)
łyżka oleju słonecznikowego
2 duże posiekane cebule
kawałek świeżego imbiru, ładnie posiekanego (około 3-4 cm korzenia)
2 czubate łyżeczki garam masala (mieszanka cynamonu, kardamonu, goździków, nasion kopru włoskiego, pieprzu i liści laurowych) 
2 czubate łyżeczki kolendry
1 łyżeczka chili
1 łyżeczka nasion kuminu
2 ząbki czosnku
1 łyżeczka soli
3 nasiona kardamonu
około 3/4 łyżeczki pieprzu
150 ml gęstego jogurtu 10%
2 łyżki pomidorowego puree
około 150 ml ciepłej wody
2 liście laurowe
150 ml śmietany słodkiej, 30%

Rozgrzać olej i 1/3 porcji masła na patelni.  Podmażyć cebulę na złoto, uważać aby nie zbrązowiała.
W blenderze, lub innym wspaniałym urządzeniu kuchennych wszystkie składniki, a mianowicie: cebula, imbir, garam masala, kolendra, chili, nasiona kuminu, czosnek, sól, nasiona kardamonu, pieprz, pomidorowe puree i jogurt zmiksować tak, aby uzyskać jednolitą masę.
Pokroić filety kurczaka na mniejsze kawałki i przełożyć do miski wraz z uzyskaną powyżej marynatą.
Odstawić do lodówki na około 30 minut. Przygotować większą patelnię, rozgrzać resztę masła. Przełożyć zawartość miski na patelnię, podsmażyć na dużym ogniu. Uwaga na strzelający sos, trzeba więc mieszać energicznie. Smażyć tak okolo 5 minut. Następnie dolać wody (ilość wody tutaj zależy od tego jak bardzo gęsty, ale też jak bardzo pikantny sos chcemy uzyskać), dodać liście laurowe, zmniejszyć ogień i gotować około 20-30 minut (do czasu aż kurczak będzie gotowy). Dodać na końcu śmietanę, wymieszać, podgotować chwilę. Na koniec można posypać świeżą kolendrą i chilli, ale to kwestia gustu.

Obiad wyszedł bardzo pyszny dzięki sympatycznym i życzliwym ludziom. Dziękuję Bei za pokazanie, że jest wiele wspaniałych smaków do odkrycia, Alicji za wspaniały przepis na kurczaka i właścicielce sklepu za podzielenie się roślinkami.


niedziela, 3 kwietnia 2011

Wspaniała słoneczna niedziela i WP # 112

Lubię jak dobra prognoza pogody się sprawdza. Dzisiejsza niedziela zgodnie z zapowiedzią była słoneczna i ciepła. Prawdziwie wiosenna. W takie dnie chce się żyć i z tej radości mam bardzo dużo energii do działania.
Rano wstałam i postanowiłam zrobić wiosenne śniadanie.

Pieczone pomidory z cukinią i jajkami przepiórczymi

3 pomidory (u mnie rzymskie z Lidla, bo jako jedyne mają dla mnie jakiś smak)
1 mała młoda cukinia
sól, pieprz, oregano, tymianek
oliwa z oliwek

6 jajek przepiórczych
oliwa z oliwek

Rozgrzać piekarnik do 180 stopni. W naczyniu żaroodpornym poukładać przekrojone na połówki pomidory, pokrojoną w kawałki cukinię, wszystko posolić, popieprzyć, posypać szczyptą oregano i szczyptą tymianku. Przed włożeniem do piekarnika całość lekko skropić oliwą z oliwek. Piec około 15 minut.
Tuż przed wyjęciem z piekarnika naczynia, na patelni rozgrzać odrobinkę oliwy i usmażyć jajka przepiórcze jak sadzone. Z piekarnika wyjąć warzywa, jajka poukładać na pomidorach i podawać gorące danie.

Tak dobrze i smacznie rozpoczęty dzień oznacza, że mogę góry przestawiać i nawet świadomość jutrzejszego dnia w pracy nie psuje mi nastroju. Skoro tak dobrze mi się bawi w kuchni to od razu zabrałam się za zawijane bułeczki maślane z WP # 112. Przepis na nie podała Bożena i bardzo Jej dziękuję, bo wypiek okazał się wyśmienity. Maleństwo obudziło się (koło południa) z pytaniem na ustach: „Co pysznego upiekłaś, bo wspaniale pachnie?”. Już sam zapach zachęca do jedzenia.
 Zawijane bułeczki maślane - WP # 112
1 szklanka ciepłego mleka
2 łyżki masła
1 jajko
1 łyżka cukru
½ łyżeczki soli
3 szklanki mąki
3-4 dag świeżych drożdży

2 łyżki rozpuszczonego masła
1 jajko ubite z 2 łyżkami mleka


Drożdże wsypać do ciepłego mleka, zostawić na kilka minut, aż zaczną tworzyć się pęcherzyki. Masło rozpuścić i dodać razem z mlekiem i drożdżami do pozostałych składników w dużej misce. Wyrobić na miękkie, gładkie ciasto, przykryć miskę i zostawić do wyrośnięcia na około godzinę. Ciasto przełożyć na stolnice, podzielić na 8 równych części i każdą rozwałkować na jak najcieńszy, duży placek . Placuszki smarować rozpuszczonym masłem [ można posypać makiem , sezamem, cukrem brązowym] i zwijać w cieniutkie ruloniki. Każdy rulonik z kolei zwinąć w kształcie ślimaczka (koniec wcisnąć pod spod utworzonej bułeczki).Ślimaczki układać na wyłożonej pergaminem blasze i zostawić do wyrośnięcia na około 40-45 minut. Rozgrzać piekarnik do 180ºC, wyrośnięte bułeczki posmarować jajkiem rozbełtanym z mlekiem. Wierz również można posypać makiem lub sezamem. Piec około 12-16 minut, aż będą jasno złote.


I jakby aktywności było mało, razem z W. otworzyliśmy sezon rowerowy. Mój stary i mocno pordzewiały rower dorobił się pięknej nowej kierownicy, która ma ochronić, mój ostatnio biedny kręgosłup, przed niepotrzebnym zginaniem.

Marzę o zaszyciu się w leśnej głuszy, albo na odludziu nad Oceanem w Bretanii, ale moje miasto kocham mimo wszystko. Wrocław jest taki piękny i potrafi zadziwiać czasem zupełnie dziką przyrodą.
Nie wiem jak i dlaczego, ale moje bułeczki rosły jakby je kto do turbosprężarki podłączył. Wyszły ogromne, za to w środku potrafiły mieć wolne przestrzenie. Na smak w żaden sposób to nie wpłynęło, nawet sprawiło, że były lepsze. Podejrzewam, że wszystko dlatego, że moje ruloniki nie były specjalnie ciasno zawijane.