niedziela, 30 stycznia 2011

Udało się i zdążyłam - WP # 103 Włoski chleb z ziołami i nie tylko

Pewnie narobię sobie trochę wrogów tym postem, ale nie lubię niczego udawać. Dlaczego mam mieć wrogów, a może raczej antagonistów? Dlatego, że tak jak bardzo cenię sobie kuchnię włoską i spuściznę kultury i sztuki Włoch tak nie przepadam za Włochami jako narodem i krajem, w którym spędzałabym wakacje. Pamiętam dobrze moją pierwszą wizytę w tym kraju. Miałam wtedy około 10 lat i pamiętam dobrze jak zachwycałam się Neapolem, jakie ogromne wrażenie zrobiły na mnie Pompeje (postać matki próbującej ochronić swoje dziecko przed lawą mam do dziś przed oczami) ale najlepiej pamiętam uczucia jakie mną zawładnęły w galerii Uffizi kiedy stanęłam przed obrazem Sandro Botticcellego  "Narodziny Wenus" .  Nigdy później nie doświadczyłam czegoś takiego, takiej fascynacji, wręcz hipnotycznego działania obrazu. Rodzice kilkakrotnie próbowali mnie zabrać sprzed obrazu, ale zupełnie nie mogłam oczu oderwać od niego. W końcu niemal siłą zostałam odciągnięta. Do dziś wspominam to jako wyjątkowe wydarzenie w moim życiu.
Kuchnia włoska jest częstym gościem na naszym stole, chętnie wybieram włoskie restauracje, ale we Włoszech poza pozytywnymi doznaniami doświadczyłam dwukrotnie kradzieży na ulicy, włamania do samochodu, a hałaśliwość Włochów potwornie mnie denerwuje i męczy. I to właśnie powoduje, że wakacje wolę spędzać w innych rejonach. Jedyne ustępstwo na jakie się w ostatnich latach zgodziłam to kilka dni w Wenecji, specjalnie dla Maleństwa, które o tym marzyło. Piękne i wyjątkowe jest to miasto, jednak jak dla mnie zbyt tłoczne, ale co zrobić skoro odwiedzałam je w czasie wakacji.




 Chleb włoski z ziołami z WP # 103 od razu przypadł mi do gustu. Lubię smaki i aromaty w nim zawarte.
Cytuję przepis:

Włoski chleb z ziołami
Składniki (na 2 bochenki):
1,5 łyżeczki drożdży instant
3 szklanki ciepłej wody
1 łyżka soli
2 szklanki mąki chlebowej
4-5 szklanek mąki pszennej (dodałam 1/2 szklanki mąki razowej i 4 szklanki mąki pszennej)
1/3 szklanki oliwy
½ łyżeczki suszonego oregano
½ łyżeczki suszonej bazylii
½ łyżeczki suszonej pietruszki
½ łyżeczki soli
1 ząbek czosnku przeciśnięty przez praskę
Przygotowanie: Rozpuścić drożdże w wodzie, odstawić na 10 minut. Wymieszać 3 szklanki mąki z solą oraz rozpuszczonymi drożdżami. Wyrobić elastyczne ciasto, dodając stopniowo pozostałe 2-3 szklanki mąki. Ciasto powinno być dosyć luźne. Na posypanej mąką stolnicy wyrabiać ciasto przez ok. 5 minut. Następnie umieścić ciasto w naoliwionej misce, przykryć folią lub ściereczką i odstawić do wyrośnięcia na ok. 1 godziny (ciasto powinno podwoić objętość).
Ciasto ponownie zagnieść, podzielić na 2 kule i ponownie umieścić w naoliwionej misce, przykryć folią lub ściereczką i odstawić do wyrośnięcia na ok. 1 godziny (ciasto powinno podwoić objętość). Następnie uformować 2 owalne bochenki chleba, umieścić je na wyłożonej pergaminem blasze (lub łopacie do chleba obsypanej mąką kukurydzianą), odstawić na ok. 30 minut. Jeżeli ktoś posiada kamień do pieczenia należy nagrzać go wcześniej w piekarniku w temp. 250 stopni C. W międzyczasie wymieszać oliwę, zioła, sól oraz czosnek. Naciąć wyrośnięte bochenki i posmarować je połową ziołowej mieszanki. Chleb piec w naparowanym piekarniku w temp. 210 stopni C przez ok. 35 minut. Jeszcze ciepłe bochenki posmarować pozostałą ziołową mieszanką.

Oczywiście nie byłabym sobą gdybym czegoś nie zrobiła po swojemu. Przede wszystkim wyrastałam chleb w okrągłym koszyczku a nie podłużnym, a po drugie znów proporcje zmniejszyłam o połowę. Mąki dałam chyba nawet ciut więcej niż w przepisie, bo ciasto wydawało mi się zbyt luźne jak na wyrastanie w koszyczku. Niestety nie posiadam dobrego nacinacza chleba i dzisiaj niestety nie udało mi się ładnie naciąć bochenka, a właściwie wcale mi się to nie udało.

Wrażenia????
Chleb jest rewelacyjny, szkoda tylko, że mnie coś poszło nie tak i skórka nie jest chrupiąca. Mimo to Maleństwo kazało mi przepis wrzucić do grupy tych do częstego powtarzania.
Cieszę się, że udało mi się go upiec w terminie, bo może moje doswiadczenia skuszą jeszcze kogoś do upieczenia tego wspaniałego chleba.

sobota, 29 stycznia 2011

WP # 103 Fiński chleb z kardamonem i nie tylko

Jak zobaczyłam propozycje w tej edycji piekarni pochodzące z tej strony to pomyślałam: "ktoś chyba czyta w moich myślach", bo marzę o wypieku chałkowym, a dodatek kardamonu zawsze mnie zachwyca w takich wypiekach., poza tym po ostatnich chlebach pełnoziarnistych, razowych i żytnich marzyłam już o mniej zdrowych wypiekach pszennych i dlatego również włoski chleb z ziołami to coś specjalnie dla mnie.
Na razie upiekłam chleb fiński, który bardzo przypomina mi smakiem brioszkę pieczoną przeze mnie z przepisu Bei (niestety diabeł ogonem nakrył przepis i nie mogę go podlinkować). Bea proszę pomóż kobiecie!!!!!!
Bea bardzo dziękuję za pomoc, a brioszkę polecam, jest pyszna!
Chleb fiński piekłam z połowy porcji, byłam sama z Maleństwem w domu i bałam się, że nie damy rady zjeść zanim przestanie być smaczny, po drugie nie posypałam prażonymi migdałami tylko kruszonką orzechową a warkocz plotłam z 4 „sznureczków”. Efekt smakowy bardzo dobry, nawet dziś po 2 dniach od pieczenia jest całkiem smaczny, a najlepszy z masłem i dżemem morelowym zrobionym własnoręcznie w własnych moreli. PYCHA!!!!
Chleb włoski jest w poczekalni „na cito”, więc może jeszcze mi się uda w terminie go upiec.
Zdjęcia robione w sztucznym świetle wiec pozostawiają wiele do życzenia, aby do wiosny!




Dzisiaj  Jotka pokazała swoją prześliczną i młodziutką Bajeczkę, spowodowało to że zaczęłam przeglądać albumy zdjęć mojej ukochanej kocicy i postanowiłam Wam ją przedstawić. Bunia uwielbia rozrabiać, polować na myszy, ptaki i niestety szczury. Swoje zdobycze znosi do domu w stanie.... żywym. W nocy trochę śpi, ale więcej dokazuje, więc ostatnio trudno jest mi się wyspać. Aby do wiosny, bo wtedy nad ranem będę wypuszczać paskudę do ogrodu i niech tam szaleje, a nie na mojej głowie.



Kochana jest, prawda?????

środa, 26 stycznia 2011

Chmielewska i Chaumont sur Loire

Nie pamiętam kiedy przeczytałam swoja pierwszą książkę Joanny Chmielewskiej, ale było to dawno, a raczej bardzo dawno temu. Dziś posiadam wszystkie Jej książki, większość w stanie wskazującym na intensywną eksploatację. Wszystkie Jej książki lubię, ale zachwyciła mnie, chyba najbardziej szalona książka tej autorki, czyli „Całe zdanie nieboszczyka”. Nie mam pojęcia ile razy już ją przeczytałam, mało tego są fragmenty, które znam na pamięć. Do dziś tak mam, że jak tylko dopada mnie trudniejszy okres, albo jestem przemęczona to w ramach poprawy nastroju sięgam po jakąś "Chmielewską".
Kilka lat temu Pani Chmielewska była gościem empiku i podpisywała swoje książki. Do księgarni zabrałam oczywiście „Całe zdanie nieboszczyka”. Odstałam swoje dwie godzinki w kolejce trzymając mocno sfatygowaną książkę. Pozostali kolejkowicze trzymali świeżo kupione egzemplarze najnowszej książki autorki. Nie ukrywam, że zrobiło mi się głupio i trochę wstyd, ale chęć posiadania autografu była silniejsza od zawstydzenia. Jakie miłe było moje zaskoczenie, kiedy Pani Joanna nie tylko podpisała stary i sfatygowany egzemplarz ale jeszcze wdała się ze mną w bardzo miłą pogawędkę na temat tej książki i ekranizacji, którą później można było obejrzeć w telewizji.

Jeśli znacie moją ulubioną książkę, to pamiętacie, że główna bohaterka po różnych perypetiach została uwięziona w lochu zamku Chaumont sur Loire, z którego wydostała się przekopując się za pomocą kościanego szydełka i porcelanowych półmisków. W czasie ostatnich wakacji odwiedziłam (po raz kolejny) Dolinę Loary, a ponieważ czas pozwolił na zwiedzenie tylko jednego zamku to wybór był oczywisty – Chaumont.
Zamek pięknie się prezentuje z drugiego brzegu Loary.

Zamek jest piękny, dziś słynie głównie z wyjątkowych stajni, które były zelektryfikowane wcześniej niż sam zamek i Francja jako taka. Żłoby były porcelanowe i do dziś widać w jak wspaniałych warunkach trzymane były tutaj konie.


Znalazłam miejsce, które mogło stanowić pierwowzór książkowego lochu, w którym zamknięta była Joanna i otwór za pomocą którego spuszczano w koszu jedzenie.

Bez problemu mogę zrozumieć dlaczego ludzie zachwycają się zamkami nad Loarą.

Ponieważ czuję się mocno przemęczona to chyba znów zacznę czytać "Całe zdanie nieboszczyka", albo może "Wszystko czerwone". Relaks murowany!!!!

sobota, 22 stycznia 2011

WP # 102 - Chleb żytni z melasą i czarnuszką

Zobaczyłam nową propozycję w weekendowej piekarni akurat w chwili szukania pomysłu na żytni chleb na weekend. Długo się nie zastanawiałam, poza czarnuszką (której zupełnie nie akceptuje w chlebie mój syn) wszystko miałam pod ręką, więc zabrałam się do roboty.

Przepis zaproponowała Kasia z Na Zapiecku

Chleb żytni z melasą i czarnuszką
(Rye Sandwich Seigle)
Składniki:
340 g mąki żytniej razowej np. typ 2000
170 g mąki pszennej razowej typ. 1850 lub 2000
70 g zakwasu żytniego
1,5 łyżeczki soli
170 g mleka, mleka sojowego, maślanki
170 g wody
2 i 1/4 łyżeczki drożdży instant
30 g melasy
30 g rozpuszczonego masła
2 łyżeczki czarnuszki
Wieczorem:
Miska nr 1:
60 g mąki żytniej razowej (np 2000)
170 g mąki pszennej razowej (typ 1850, 2000)
1/2 łyżeczka soli
170 g mleka, mleka sojowego, mleka ryżowego, jogurtu

Wszystkie składniki dokładnie wymieszać, przykryć miskę folią spożywczą i odstawić na noc w temp. pokojowej.
Miska nr 2:
70 g zakwasu żytniego
220 g mąki żytniej razowej (typ 2000)
170 g wody o temp. pokojowej

Wszystkie składniki dokładnie wymieszać, przykryć miskę folią spożywczą i odstawić na noc w temp. pokojowej.
Rano:
Wymieszać składniki z obu misek, dodać:
60 g mąki żytniej razowej (np. typ 2000)
1 łyżeczka soli
2 i 1/4 łyżeczki drożdży instant
30 g melasy
30 g masła
2 łyżeczki czarnuszki

Wszystkie składniki połączyć. Ręcznie lub mikserem - to ciasto nie wymaga zbyt długiego wyrabiania. Przykryć miskę folią i odstawić do wyrastania na ok. 60 minut.Następnie uformować bochenek lub przełożyć do formy wysmarowanej olejem i wysypanej otrębami żytnimi. Posypać wierzch otrębami, odstawić do wyrastania na ok. 1 godzinę - ciasto powinno wypełnić formę.

Pieczenie:
Piekarnik rozgrzewamy do 230 st C i wstawiamy chleb. Uprzednio należy wsypać na dno piekarnika 1/2 - 1 szklanki kostek lodu lub naczynie z wodą.Piec 15 minut, zmniejszyć temp. do 210 st C i dopiekać kolejne 30-40 minut - upieczony chleb, popukany od spodu będzie wydawał głuchy odgłos. Studzimy na kuchennej kratce (nie w formie).
Źródło: "Wholegrain breads" Petera Reinharta

Chleb po wyrośnieciu miał dość dziwną konsystencję, więc nie odważyłam się na pieczenie bez formy. W smaku chleb jest dobry, zobaczymy jaki będzie jutro.
Dziękuję za kolejne chlebowe doświadczenie.

środa, 19 stycznia 2011

Lepiej późno niż wcale - kapary w dwóch odsłonach

Dorastać przyszło mi w czasach kiedy sklepowe półki świeciły pustkami, kartki na żywność, alkohol, papierosy i buty były normą, a owoce cytrusowe w postaci kubańskich pomarańczy oglądaliśmy raz do roku w okolicach Bożego Narodzenia. Łatwo więc sobie wyobrazić, że wiele prostych, mało wyszukanych produktów było wówczas zupełnie niedostępnych, ba nawet niewiele osób w moim wieku o nich słyszało. Ja o wielu słyszałam, a to za sprawą mojego Taty, który zawsze cenił sobie dobrą kuchnię, lubił gotować i eksperymentować, a że Jego wczesne dzieciństwo sięgało czasów przedwojennych pamiętał wiele produktów, które po wojnie powoli znikały z polskich sklepów, bo ich import wiązł się z wydawaniem jakże cennych dewiz. Niestety na słyszeniu w moim przypadku się skończyło. Wydawać by się mogło, że zmiana ustroju i zapełnienie się sklepowych półek spowoduje, że osobiście poznam smaki wspominane przez mojego Tatę. I tak w wielu przypadkach się stało, ale są dwa produkty, których smak poznałam stosunkowo niedawno, już jako ponad czterdziestoletnia kobieta. Są nimi kapary i anchois. Te pierwsze znajdowałam w większości potraw jedzonych na Malcie i zachwyciły mnie swoim wyrazistym smakiem, niestety zupełnie inne odczucia wywołało we mnie anchois. Dlatego w mojej spiżarce zawsze można znaleźć słoiczek kaparów, ale nigdy w niej nie ma puszki anchois.
Po powrocie z Malty przeprowadziłam prywatne śledztwo dotyczące kaparów. Odkryłam informację, że przysmakiem były już w starożytnej Grecji, a i na polskich stołach od dawien dawna gościły u szlachty i na dworze królewskim. Przestudiowałam moje ksiązki kucharskie i odkryłam, że przepisy zawierające kapary znajdują się w pozycjach z czasów przedwojennych i tuż powojennych, ale zupełnie zniknęły (przynajmniej w posiadanych przeze mnie książkach) z tych wydanych po roku 1958 roku. Na szczęście dziś nie brakuje smakowitych pomysłów na wykorzystanie kaparów.

Ja dziś zaproponuję Wam dwa dania z dodatkiem kaparów. Oba niezwykle proste i błyskawiczne w wykonaniu, może nie są specjalnie wyszukane czy wykwintne, ale bardzo smaczne a przecież chyba właśnie o to chodzi.


Jajka faszerowane
4 jajka ugotowane na twardo
mały kawałek ostrego sera typu cheddar
1,5 łyżki pokrojonych kaparów plus 8 do ozdoby
1 łyżka majonezu
sól,  pieprz
Jajka rozkroić na połówki, wyjąć żółtka, które należy widelcem rozgnieść. Do nich dodać ser utarty na drobnych oczkach tarki, pokrojone kapary, majonez i przyprawy. Z ilością soli należy być ostrożnym bo kapary są słone i łatwo farsz przesolić. W razie gdyby masa była zbyt sucha można dodać jeszcze majonezu lub kwaśnej śmietany. Farszem napełniać połówki jajek, ozdobić kaparami.


Spaghetti z pomidorami, miętą i kaparami
Przepis pochodzi z kulinarnego programu telewizyjnego, ale niestety nie umiem napisać kto jest autorem tego programu i przepisu. Pamiętam tylko, że program widziałam na stacji BBC.
paczka makaronu
1 kg świeżych pomidorów
2 ząbki czosnku
pęczek świeżej mięty posiekany
3 łyżki kaparów
2 łyżki oliwy z oliwek
sól, szczypta peperoncino, pół łyżeczki cukru
parmezan
Nastawić wodę na makaron., a gdy się zagotuje ugotować makaron al dente. W tym czasie obrać pomidory ze skórek (najlepiej je sparzyć a potem zahartować zimną wodą, wtedy skórka sama schodzi), usunąć z nich  sok i pestki, a miąższ pokroić w kosteczkę. Czosnek obrać i drobno posiekać. Na głębszej patelni rozgrzać oliwę, wrzucić czosnek, lekko go zezłocić (pilnując aby nie przypalić bo będzie gorzki), dodać pomidory, cukier oraz peperoncino i dusić aż płyn odparuje. Dodać kapary, doprawić solą (uważając aby nie przesolić, kapary są słone) i posiekaną miętę. Jeszcze chwilę trzymać na ogniu, dodać ugotowany makaron, wymieszać i od razu podawać posypany świeżo utartym parmezanem.


Smacznego!!!!!

niedziela, 16 stycznia 2011

Mój debiut w weekendowej piekarni

Od chyba 2 lat, albo i troszkę więcej czasu jestem szczęśliwą posiadaczką zakwasu, co zawdzięczam Zosi z forum mniammniam, korzystam z niego systematycznie i nawet na zasadzie zarażania przekazałam rozmnożony zakwas w kilka dobrych rąk. Nie ma nic cudowniejszego niż zapach piekącego się chleba w domu, nie wspominając o tym, że smak chleba upieczonego w domu, nawet bez profesjonalnych akcesoriów jest milion razy smaczniejszy od kupnego. Dlatego dość często zaglądam do weekendowej piekarni i od czasu do czasu testuję przepisy tam zamieszczane. Dotąd nie miałam okazji dołączyć do akcji, ale teraz chętnie przyłączę się oficjalnie do „chlebomaniaków”.
Kiedy zobaczyłam propozycję upieczenia pieczywa z Prowansji od razu postanowiłam, że to będzie ten przepis, którym zadebiutuję oficjalnie. Z Prowansji mam sporo fajnych wspomnień. Pięć lat temu postanowiliśmy wakacje spędzić w Normandii ale najpierw kilka dni w Paryżu. Kiedy zwiedzaliśmy i smakowaliśmy Paryż zewsząd bombardowały nas informacje o ulewnych deszczach i trwających powodziach na północy Francji, głównie w Normandii. Długo się nie zastanawiając postanowiliśmy zmienić nasze plany i zamiast na północ ruszyliśmy na południe. Naszym celem stała się właśnie Prowansja. Mapy mieliśmy, przewodniki też, namiot można rozbić na dowolnym kempingu więc nic nam nie stało na drodze. Widzieliśmy sporo, zwiedzaliśmy jeszcze więcej, ale tak naprawdę po prostu chłonęliśmy atmosferę tego regionu. Plany układaliśmy z dnia na dzień, wiec była to wyjątkowo spontaniczna wyprawa. Jednym z wyjątkowych miejsc, które odwiedziliśmy było Vaison-la-Romain. W tym miejscu żyli ludzie już w epoce brązu, ale jego nazwa pochodzi stąd, że istniało tutaj kwitnące rzymskie miasto. Z tego czasu zachowały się do dziś liczne ślady, nawet całkiem pokaźnych i imponujących rozmiarów: teatr rzymski i dwie dzielnice miasta.



Ale wróćmy do zimowej Polski i mojego wypieku pieczywa.
Niestety mimo najszczerszych chęci i stosownego wieku, który mógłby świadczyć o tym, że z czasem nabrałam wprawy w pracach manualnych moje fougasse niestety nie są piękne, ale wszyscy uraczeni przeze mnie tym wypiekiem byli bardzo zadowoleni i smakowało im bardzo. Moją produkcję wzbogaciłam dodatkiem pokrojonego w malutką kosteczkę parmezanu. Następnym razem dodam zioła, pewnie też będzie pyszne, a może nawet jeszcze lepsze.

Piec miałam rozgrzany, moja osobista piekarnia weekendowa była otwarta, zatem zamiast upiec jakiś sprawdzony chleb postanowiłam wypróbować jeszcze jakiś zakwasowy chleb z propozycji zamieszczonych wcześniej. Wybór padł na „Chleb polski”


Jestem pewna, że to nie ostatnie moje uczestnictwo w zabawie wspólnego pieczenia chleba.
Bardzo dziękuję pomysłodawczyniom i organizatorkom za moc wsparcia mentalnego i ogrom inspiracji!!!!
Pozdrawiam serdecznie!!!!!

piątek, 14 stycznia 2011

Przypływy i odpływy

Pierwszy raz z tym zjawiskiem zetknęłam się właśnie w Bretanii. Nigdy wcześniej nie myślałam, że może to być tak niesamowite i nawet groźne. Kiedy czasem oglądałam na filmach, że ktoś utknął gdzieś i sytuacja stała się groźna to myślałam sobie, że reżyser demonizuje sprawę dla podniesienia napięcia u widzów. Teraz już wiem, że faktycznie morze może być groźne. Kto z nas nie lubi spacerów brzegiem morza? Ja uwielbiam, moi panowie też. Nie będę Was zanudzać całą historią, ale powiem, że było troszkę groźnie ale teraz jestem mądrzejsza o tamte doświadczenia i zwracam uwagę gdzie i kiedy mogę bezpiecznie pójść na spacer.

To co ostatnio mnie zaintrygowało w tej materii, to obserwowanie rzek, które jak się okazuje również podlegają przypływom i odpływom. Nawet w kilkukilometrowym oddaleniu od samego wybrzeża. Zobaczyłam to pierwszy raz w Hennebont. Zatrzymaliśmy się tam zupełnie przypadkiem, aby rozprostować nogi i odpocząć po długiej i wyczerpującej drodze z Doliny Loary. Samochód zostawiliśmy nad rzeką i poszliśmy do centrum miasteczka. Idąc wzdłuż rzeki zdziwiły nas żaglówki i jachty stojące co prawda w wodzie ale niemal oparte na kilach. Zmęczenie jednak robi swoje i jakoś nie przyszło nam wtedy do głowy, że to za sprawką odpływu oceanu oddalonego o około 10 kilometrów, wody w rzece jest tak mało.

 Potem jeszcze wielokrotnie obserwowaliśmy to zjawisko. Szczególnie pięknie wyglądało to w przypadku rzeki Aven. Mieszkaliśmy w bezpośrednim sąsiedztwie jej ujścia, a szlak turystyczny był wytyczony to poszliśmy w górę rzeki Aven. Odpływ spowodował, że dno rzeki cudnie skrzyło się w słońcu, ptaki, których są w Bretanii niezliczone ilości, miały możliwości żerowania i korzystały z tego skwapliwie oraz można było podziwiać skarby normalnie ukryte przed oczami ludzi. Ten pozostały w wodzie wrak łodzi skojarzył mi się ze szkieletem jakiegoś potężnego i wymarłego zwierzęcia. Było po prostu pięknie!


Możliwość żerowania wykorzystują nie tylko ptaki, ludzie też ;) odpływ daje możliwość poszukiwania małż i wielu skwapliwie z tej szansy korzysta, nawet w centrum miasta.
Pływy oceanu wykorzystywane są również bardziej praktycznie i bardziej konkretnie, spotkaliśmy w Bretanii młyn morski

Mnie jednak zdecydowanie bardziej podobało się obserwowanie skutków pływów


sobota, 8 stycznia 2011

Troszkę przewrotnie

Za oknem zima, mróz trzyma (choć dziś jakby niekoniecznie) i śnieg nie chce zniknąć. Dzień jest tak krótki, że wychodzę do pracy ledwo po tym jak zrobi się jasno a wracam tuż przed zachodem słońca. To powoduje mój zdecydowanie gorszy nastrój i apatię. Do życia budzę się dopiero wiosną, której bardzo trudno mi doczekać. Z tego powodu zaczęłam marzyć o cieple i słońcu. O dziwo wróciłam do zdjęć i wspomnień z Malty. Dlaczego o dziwo? Dlatego, że Malta nie spodobała nam się specjalnie i nie czuliśmy się tam dobrze. Nigdy w życiu nie byłam tak wypalona przez słońce i zmęczona upałem (nawet na Kubie w lipcu było przyjemniej), a poza tym lubię ciszę, spokój i dziką przyrodę, a to towary całkowicie nieosiągalne na Malcie.
Oczywiście jak Malta to maltańskie autobusy, to jedna z nielicznych rzeczy, która bardzo przypadła mi do gustu.


Po wyspie poruszaliśmy się właśnie takimi autobusami. Trzeba przyznać, że sieć komunikacyjna wyspy rozwiązana jest świetnie i nie ma potrzeby męczyć się wynajętym samochodem i lewostronnym ruchem. Niestety krajobraz oglądany z okien autobusu jest monotonny i na ogół taki

Wyspa wypalona jest słońcem, ale nie to jest najgorsze i przygnębiające (dla mnie) ale to, że gdzie się nie spojrzy widać miasta, miasteczka, osady i domostwa.
Cała wyspa naznaczona jest historyczną obecnością rycerzy jerozolimskiego Zakonu Szpitalników św. Jana znanych powszechnie pod nazwą Rycerzy Maltańskich. Do szpitalników przyjmowano katolickich rycerzy z arystokratycznych rodów Francji, Włoch, Hiszpanii, Portugalii i Anglii.
Po opuszczeniu Ziemi Świętej osiedlili się na Rodos gdzie utworzyli państwo zakonne, niestety i tutaj nie zostali na stałe. Po wielomiesięcznej bitwie zwycięstwo odniósł sułtan Sulejman Wspaniały i rycerze znów musieli szukać nowego miejsca do życia. Dzięki wspaniałomyślności Osmanów przegrani mogli zabrać ze sobą cały swój dobytek, włącznie z relikwiami św. Jana. Ostatecznie trafili na Maltę, tutaj się osiedli i zmienili oblicze wyspy.

 

Stolicą wyspy jest Valetta, niestety nie zrobiła na nas oszałamiającego wrażenia. Podobały nam się joannickie auberges, piękne barokowe i okazałe budowle,

oraz Pałac Wielkiego Mistrza. Wybudowano go w latach 1520 – 1592, zgodnie z projektem i pod okiem G. Cassara. Był to architekt wojskowy i dlatego jego budowle cywilne są dość surowe. I taki początkowo był też Pałac Wielkiego Mistrza, jednak z czasem po przebudowach i dzięki dodanym zdobieniom dzisiejsze oblicze jest zdecydowanie bardziej okazałe. W pałacu poustawiane są liczne zbroje rycerzy, które dają zwiedzającym do myślenia. Rycerze musieli być ludźmi niewielkiego wzrostu, większość z widzianych przeze mnie zbroi pasowałaby na kogoś o wzroście nie przekraczającym 160 cm, co jak zestawimy sobie z wielkością i ciężarem mieczy wywołuje szacunek do siły walecznych rycerzy.



Ogrzałam trochę swoje kości, więc mogę zamknąć mój album zdjęciowy z Malty, ale może jeszcze do niego zajrzę, bo przypomniałam sobie, że podobała mi się Mdina a i wybrzeże na Gozo było niczego sobie. No i z Maltą kulinarnie kojarzy mi się przede wszystkim odkrycie kaparów. To tam jadłam je po raz pierwszy i polubiłam ogromnie.




wtorek, 4 stycznia 2011

Chateaux Keriolet

Przed samym wyjazdem do Bretanii czytałam dwie powieści napisane przez kobiety, które osiedliły się tam na stałe. Jedna napisana przez Angielkę była właściwie stratą czasu, ale za to książka Moniki Handke "Dom nad Aven" jest lekturą godną polecenia każdemu kto chciałby się czegoś dowiedzieć o Bretanii i ludziach tam żyjących. Kiedy czytałam zafascynowała mnie opowieść o zamku, który kazała sobie wybudować na bazie istniejącego małego granitowego zamku księżniczka Zenaida Naryszkin po mężu hrabina de Chauveau (podaję informacje za autorką książki nie weryfikowałam ich ale ufam w ich prawdziwość gdyz wszystkie inne informacje zawarte w książce były prawdziwe), która była ciotką cara Mikołaja II.
Miała to być wiejska rezydencja, ale jak pisze autorka wschodnia dusza księżniczki nie stroniła od epatowania bogactwem. Wykorzystał to architekt Josef Bigot zafascynowany gotykiem i za zgodą właścicielki stworzył dzieło z rozmachem, przepychem, niezwykle eklektyczne, ale mające swój niepowtarzalny urok.
W żadnym przewodniku ani w internecie nie mogłam znaleźć śladu informacji o zamku ciotki cara Keriolet. Jedyny ślad na jaki trafiłam była jakaś strona francuska z galerią starych fotografii i tam było jedno zdjęcie tego zamku. Byłam niepocieszona bo bardzo chciałam zobaczyć to dziwne dzieło architektoniczne. Jakież było moje zadowolenie gdy wyjeżdżając z Concarneau zobaczyłam malutką tabliczkę z drogowskazem "Chateau Kariolet".
Oczywiście pojechaliśmy tam i zobaczyliśmy stary park, który nosił ślady świetności i sam zamek. Niestety po różnych perypetiach opisanych przez p. Handke Zamek trafił w prywatne ręce i dostęp do niego jest utrudniony. Kiedy przyjechaliśmy okazało się, że aby wejść do środka trzeba czekać co najmniej godzinę, a zupełnie nie wiedzieliśmy co jest w środku (Handke pisze, że sprzęty po księżnej zostały wywiezione) zatem obejrzeliśmy go tylko z zewnątrz