środa, 26 czerwca 2013

Domowy makaron i prezent na rocznicę ślubu


Co najukochańszy z Mężów kupuje Żonie na 24 rocznicę ślubu?
Pierścionek z brylantem?
Prawdziwe perły?
A może kolczyki z szafirami?
Jednak, żadna z tych opcji nie miała miejsca. Najlepszy i najukochańszy Mąż kupił przystawkę do „kici” do wałkowania makaronu oraz dwa wykrojniki makaronowe.
Jeśli myślicie, że Żona poczuła się rozczarowana, bo wolałaby sznur pereł, to grubo się mylicie. Prezent był wyśniony i wymarzony od dawna J A wiadomo, że marzenia warto mieć, bo się spełniają jak widać.

Kochanie, jeszcze raz bardzo Ci dziękuję za 24 lata wspólnego wspaniałego życia i za fantastyczny prezent!!!

Skoro dostałam taki fajny prezent to pospieszyłam go wypróbować. Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Może wśród Was są osoby, które mają siłę w rękach i są w stanie wywałkować ciasto makaronowe bardzo cieniutko na niteczki do rosołu, ale ja mimo swoich gabarytów tej siły nie mam. Teraz „kicia” wałkuje za mnie i kroi śliczne równe niteczki.
Pyyyycha!!!!


Domowy makaron jajeczny


Po 1 dużym jajku na każde 100 g mąki (najlepiej makaronowej)
szczypta soli
ewentualnie odrobinka wody

mąka do podsypywania

Mąkę przesiać, zrobić w niej dołek, wbić jajka, posolić. Z podanych składników zgnieść sprężyste ciasto, które nie ma prawa kleić się do ręki, ani kruszyć. Dobrze wyrobione ciasto przykryć aby nie wysychało i pozostawić aby odpoczęło przez pół godziny. Po tym czasie odkrawać po kawałku, wałkować cieniutko i kroić na makaron.
Gotowy makaron można gotować od razu albo wysuszyć i gotować kiedy jest potrzebny. Taki wysuszony makaron przechowywać w pojemniku w suchym miejscu.
Smacznego!!!





Prezent sprawdził się fantastycznie, już planuję jak wykorzystam to cudowne urządzenie. Najprawdopodobniej będzie to lasagna ze świeżego makaronu – Maleństwo się ucieszy J

Jutro wracam po 10 dniach zwolnienia do pracy. Noga niby już nie boli (chyba, że się jej dotknie), ale ciągle puchnie. Nie każde buty mogę założyć, a pogoda pod psem L Mam nadzieję, że do wakacji noga będzie już całkiem sprawna.

Ps. Dziękuję Maćkowi za pomoc w zakupach w USA i dostarczeniu prezentu do Polski.

wtorek, 25 czerwca 2013

Sałatka z fasolki szparagowej


Miałam pisać o tym z czym kojarzy mi się lato, o jego smakach i aromatach, ale jakoś nie potrafię tego zrobić patrząc za okno gdzie od kilkunastu godzin nieprzerwanie leje a temperatura spadła do zaledwie 14 stopni w południe. Tydzień temu panowały tropikalne upały i to zdecydowanie bardziej pasowało do dzisiejszego postu.
Lato kojarzy mi się z owocami zbieranymi w ogrodzie i młodymi warzywami kupowanymi w ilościach niemal hurtowych. A z nich chyba najbardziej lubię właśnie żółciutką i młodziutką, jeszcze bez łyka fasolkę szparagową, przez W. zwaną "szabel" lub "szabelek". Mogę ją jeść na ciepło z masełkiem i bułeczką, w postaci greckiej fassolakii albo na zimno w postaci sałatki, której korzenie sięgają moich wyjazdów jako opiekun na kolonie do NRD (pisałam już o tym przy okazji solianki). To co robię niemal nieustannie latem z fasolki nie jest tym co serwowali nam Niemcy, ale zasada jest ta sama – danie musi być zimne, z cebulą, czosnkiem i ma być wyraźnie kwaśne. Reszta to moja inwencja.
Sałatkę jadam jako dodatek do drugiego dania, ale częściej traktuję ją jako samodzielne danie na lunch lub kolację. Gości często  na moim stole całe lato aż do jesieni.


Sałatka z fasolki szparagowej


2 duże garści młodej fasolki szparagowej (najlepiej żółtej)
1 średnia cebula
1 ząbek czosnku
1-2 pomidorów
2-3 ogórków gruntowych
sól, pieprz
1-2 łyżek octu winnego
3 łyżki oliwy z oliwek

Fasolkę obrać, pokroić w 3 centymetrowe kawałki, ugotować w osolonej wodzie do lekkiej miękkości – trzeba pilnować aby jej nie rozgotować. Ugotowaną fasolkę odcedzić, przelać zimną wodą i pozostawić na sitku do całkowitego wystygnięcia. Następnie wrzucić ją do miski.
Cebulę obrać posiekać w kosteczkę, czosnek przepuścić przez praskę, pomidory sparzyć obrać ze skórki, pokroić w kostkę, ogórki obrać i również pokroić. Wszystkie składniki sałatki wymieszać, doprawić solą i pieprzem, dodać ocet winny i oliwę z oliwek. Wszystko dokładnie wymieszać. Miskę wstawić do lodówki na co najmniej 2-3 godziny aby smaki się przegryzły a ocet winny zakwasił fasolkę. Ja najczęściej sałatkę robię dzień wcześniej, ale wystarczy kilka godzin na przegryzienie smaków.
Przed podanie wyjąć z lodówki na kwadrans przed jedzeniem, aby nie była bardzo zimna, a jedynie dobrze chłodna.

Smacznego!!!



Ps. Fontanna wróciła do sklepu ;) Obie Wąsate Panny na jej widok i dźwięk dostały kociej histerii (no może trochę przesadzam) ale i mnie nie spodobał się dźwięk wydawany przez miniaturową pompę. Tym sposobem ujdę z życiem, bo W. nawet nie widział zakupu, a pieniążki lada chwila wrócą na konto.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Zupa z cukinii, kukurydzy i pomidorów – ZnP*


Kozaczka gipsowego się pozbyłam, całe szczęście bo w te tropikalne upały, noszenie go było bardzo uciążliwe. Ale myliłam się myśląc, że po zdjęciu gipsu będę śmigać bez problemu. Noga wcale nie jest tak sprawna jak mi się wydawało, a poza tym cały czas brzydko puchnie. Więc radość połowiczna. Na szczęście mój lekarz, który wystawiał zwolnienie przewidział sytuację i do środy daję nodze odpocząć i dojść do siebie.
Pięć dni niemal całkowicie przeleżałam pokotem, ale wcale się nie nudziłam. Dokładnie zaplanowałam nasze letnie wakacje – choć te zaplanowane już były dwa lata temu. Wyszukałam wszystko co warto zobaczyć, porobiłam notatki, zamówiłam brakującą mapę i teraz tylko poczekać 3 tygodnie aby wyruszyć w drogę. Świętowałam swoje urodziny i rocznicę ślubu w jednym ;) , choć romantyczna kolacja w restauracji musiała zostać na razie odłożona.

No i najważniejsze, klamka zapadła co do zimowych wakacji. Kupiliśmy bilety lotnicze na luty do Bangkoku. Ale nie Tajlandia jest naszym celem. Potwornie napaliłam się na Kambodżę i to ona jest naszym marzeniem. Nie ukrywam, że boję się tego wyjazdu, bo to nasz „pierwszy raz” tak daleko, tak egzotycznie, bez pomocy, całkiem sami skazani wyłącznie na własne siły. W podjęciu ostatecznej decyzji bardzo pomogła nam Ania, która z anielską cierpliwością rozwiewała moje wątpliwości i udzielała rad jak zabrać się za planowanie i przygotowania. Ale strach to jedno uczucie, a oczekiwanie na wielką przygodę to drugie, dużo silniejsze i mocno motywujące do działania.
Dlaczego Kambodża???
Tak do końca to nie wiem, ale może dlatego, że Jacek Pałkiewicz tak pięknie pisał o tym kraju, może dlatego, że zdjęcia świątyń ukrytych w dżungli tak bardzo fascynują swą tajemniczością. Może dlatego, że to blisko Wietnamu, który wywarł na nas tak duże wrażenie, a może też dlatego, że jeszcze można poczuć Azję, która nie jest całkiem cywilizowana i skomercjalizowana? Może tragiczna historia narodu odegrała też swoją rolę?
A może wszystkie te czynniki po trosze spowodowały, że tam planujemy się dostać i chłonąć egzotykę bez pomocy biura podróży czy innych osób.
Ale zimowe wakacje jeszcze bardzo daleko przed nami, więc pora wrócić do tego co tu i teraz.



Kiedy leżałam z nogą w gipsie bardzo brakowało mi tego codziennego krzątania się po kuchni, Panowie dwoili się i troili, ale obowiązki nie pozwalały im na gotowanie codziennych obiadów, dlatego w środę postanowiłam jednak jakoś sobie poradzić i zrobić obiad. Warunkiem było to, że potrawy muszą być łatwe i szybkie w przygotowaniu. Powstała tak zupa z cukinii, kukurydzy i pomidorów.
Bardzo dobra zupa J

Zupa z cukinii, kukurydzy i pomidorów


2 młode cukinie
1 cebula
2 ząbki czosnku
1 szklanka ziaren kukurydzy (najlepiej świeżej, ale ja użyłam z puszki i wyszło pysznie)
1 puszka krojonych pomidorów (albo stosowna ilość dojrzałych na słońcu świeżych pomidorów)
1 ½ l bulionu
3 łyżki oliwy z oliwek
sól, pieprz
świeża bazylia (do zdjęć o niej zupełnie zapomniałam)

Na połowie oliwy przesmażyć cebulę pokrojoną w kosteczkę, pod koniec smażenia dodać zgnieciony czosnek. Przesmażone warzywa wrzucić do garnka, dodać kukurydzę, bulion i całość gotować przez około kwadrans. Cukinię pokroić w półplasterki, podsmażyć na pozostałej oliwie, wrzucić do gotującej się zupy, gotować przez kolejne 5 minut. Odstawić na kwadrans do lekkiego przestygnięcia. Po tym czasie połowę zupy zmiksować, dodać do pozostałej, doprawić solą, pieprze, dodać posiekane liście bazylii i podawać.
Smacznego!!!



Jeszcze się trochę polenię, choć już dzisiaj zaczęłam porządki w szafkach kuchennych i pewnie na tym nie poprzestanę, pod warunkiem, że noga mi pozwoli.
Miłego poniedziałku wszystkim, życzę.

Ps. A gdyby ktoś miał ochotę pooglądać jak światło słoneczne przedwieczorną porą operuje w moim ogrodzie z łąką J to zapraszam do Megi, która wyjątkowo pięknie pokazuje rośliny i przyrodę.


środa, 19 czerwca 2013

Pieczony ananas rumowo – waniliowy


Upały dopadły nas straszne.
I nawet bym się z tego powodu bardzo cieszyła, gdyby nie fakt, że na nodze mam białego kozaczka, który grzeje niemiłosiernie i nie mogę wyjść do ogrodu aby zaszyć się w cieniu drzew.
Tym sposobem nadal leżę pokotem z nogą w górze a każda próba chodzenia kończy się zlaniem potem i koniecznością odpoczynku. Zupełnie tego nie rozumiem, przecież nic mi się poważnego nie stało, więc po 4 dniach od urazu powinnam w moim przekonaniu śmigać jak nówka a nie użalać się nad swoim losem. I tak dzisiaj zaparłam się, że ugotuję dla rodziny obiad. Efekt jest taki, że mamy godzinę 12.45 i jestem w połowie gotowania zupy, a za drugie danie jeszcze się nawet nie zabrałam. Może uda mi się zdążyć do powrotu W. z pracy, czyli o około 18 zjemy sobie obiad J
Obiad oczywiście będzie bez deseru, bo na to sił mi już nie starczy. Maleństwo ma kupić arbuza i będzie musiał on wystarczyć za deser. Mnie wystarczy bo w takie upalne dni mogłabym zjeść chyba każdą ilość tych owoców, a potem zamieszkać w łazience ;)
Z rozrzewnieniem wspominam jednak ananasa przygotowanego przez W. do niedzielnego obiadu.
Może nie jestem najbardziej obiektywna w ocenie, bo za ananasy dam się pokroić ale Maleństwo też się zachwycało, więc chyba nie przesadzam w ocenie.
Danie dziecinnie proste a ile przyjemności z jedzenia!!!



Pieczony ananas rumowo – waniliowy

(przepis pochodzi ze strony Art Kulinaria)
1 ananas
1 laska wanilii

syrop:
1 szklanka wody
120 g cukru trzcinowego
1 laska wanilii
kieliszek rumu

Ananasa obrać, ale nie wydrążać zdrewniałego rdzenia. Laskę wanilii naciąć wzdłuż a następnie na kilka małych kawałków. Naszpikować obranego ananasa wanilią w miarę równomiernie na całym owocu.
Do małego rondelka wlać wodę, dodać cukier i rozkrojoną wzdłuż laskę wanilii. Gotować całość na małym ogniu do lekkiego zgęstnienia (uzyskania lekkiego syropu) a na koniec dodać kieliszek rumu.
Ananasa ustawić w pionie w naczyniu żaroodpornym, piec przez około 45 minut w 180 stopniach systematycznie podlewając go syropem.
Po upieczeniu ananasa pokroić w plastry, polać skarmelizowanym syropem z dna naczynia żaroodpornego i podawać.
Smacznego!!!



Ja dostałam swoją porcję z sorbetem limonkowym – doskonałe zestawienie smaków, a moi Panowie z lodami straciatella. Im też smakowało połączenie. Czy widać jak cudnie wszędzie są obecne czarne kropeczki pesteczek wanilii?



Filonka leży sobie pokotem obok mnie – już bez szwów na brzuszku, które zostały zdjęte wczoraj. A Bunia usiłuje zmieścić się na moim ulubionym fotelu ;)
Ma z tym drobny problem bo fotele dla ludzi produkowane są w zbyt małych rozmiarach dla koteczków.




One sobie śpią, a ja zachodzę w głowę jak namówić je do picia wody. Ostatnio generalnie przerzuciły się na suchą karmę, ale wcale z tego powodu nie zaczęły więcej pić. Temperatura też sprzyja większemu pragnieniu a te Zarazy tego nie zauważają. 
W. mnie chyba ukatrupi za szalone pomysły i zakupy, ale za radą weterynarza i licznymi pozytywnymi opiniami dziś zamówiłam im fontannę - poidełko. Jak to nie pomoże to ja się chyba zastrzelę :(  albo W. mnie z kotami i zakupami z domu wyrzuci ;)

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Bucatini all’ Amatriciana –kolejna odsłona prostoty kuchni rzymskiej


No to sobie leżę z nogą uniesioną na poduszkach i odpoczywam. 
Sąsiadka pożyczyła mi kule dzięki czemu mogę samodzielnie udać się do łazienki czy do kuchni. Niestety kuchnia to w tej chwili dla mnie miejsce raczej do odwiedzin w celach spacerowych niż miejsce kreatywnego spędzania czasu. Nie potrafię jeszcze niczego zrobić z kulami, a dłuższe siedzenie czy stanie powoduje ból w nodze. Ale jeść trzeba. Moi Panowie musieli przejąć moje najświętsze pomieszczenie w domu i wykazywać się w miarę swojego wolnego czasu. Oczywiście słyszę co chwila z kuchni „A gdzie jest słodka papryka? Czy mamy w domu to czy tamto” i tak cały czas, ale w niedzielę zaskoczyli mnie niesamowicie przepysznym obiadem. W. przygotował bucatini all’ Amatriciana a na deser pieczonego ananasa z wanilią i rumem. Oba dania były fenomenalne. Stojąc na jednej nodze, asekurując się fotelem stojącym obok zrobiłam zdjęcia obiadu. O ananasie napiszę następnym razem, dziś na post zasługuje makaron.
Podobno nie do końca prawdą jest, że danie to pochodzi z Rzymu, a z miasta Amatrice, jednak utożsamiane jest z kuchnią rzymską i kuchnią Lacjum jako takiego. Nie ważne skąd pochodzi, ważne jest, że znów zaskakuje prostotą i pysznym smakiem.


Bucatini all’ Amatriciana


400 – 500 g makaronu bucatini
1 cebula
100 g wędzonego surowego boczku
2 ząbki czosnku
2 puszki pomidorów krojonych (albo pomidory świeże, jednak o tej porze roku jeszcze smaczniejsze są te puszkowe)
1 łyżka octu balsamicznego
do ¼  łyżeczki peperoncini
oliwa z oliwek
sól, pieprz, 1 łyżeczka cukru

świeżo utarty ser pecorino romano do podania (lub inny ser typu parmezan)

Zagotować wodę na makaron. W tym czasie na oliwie z oliwek przesmażyć cebulę pokrojoną w kostkę. Kiedy ta już zmięknie dodać boczek pokrojony w małe kawałki i smażyć aż całość ładnie się zrumieni, ale nie przypali. Dodać czosnek, lekko przesmażyć, następnie dodać pomidory, peperoncini (jeśli boimy się, że sos będzie zbyt ostry zmniejszamy ilość ziarenek papryczki), cukier i sól (uważać na ilość soli bo boczek jest słony) i dusić całość przez około 10 minut. Na koniec duszenia ostatecznie doprawić. Kiedy sos się dusi ugotować makaron, kiedy jest już al dente odcedzić, dodać do sosu, wymieszać i podawać posypany solidną porcją pecorino romano.
Smacznego!!!

Mnie tu pasuje jeszcze dodatek kilku listków bazylii, ale nie jest to składnik niezbędny, niektórzy pewnie się na ten dodatek obruszą, ale mój talerz moje smaki J



Skoro jesteśmy przy kuchni rzymskiej najwyższy czas pokazać wspomniane wcześniej moje pierwsze w życiu trufle i inne pyszności jedzone w ciągu tych kilku dni.



Skoro jesteśmy w temacie makaronów, to W. jadł swoje ukochane mięczaki w spaghetti alle vongole



A takie śliczne makarony można kupić w dowolnym miejscu tego wyjątkowego miasta.





niedziela, 16 czerwca 2013

Ciasto z owocami na maślance i głupota starej Baby


Macie jakiś awaryjny przepis na szybkie ciasto na wypadek niespodziewanych gości?
Ja mam.
Pod warunkiem, że w lodówce stoi karton maślanki. Owoce do ciasta zawsze jakieś się znajdą. Przecież jakieś jabłka, czy puszka brzoskwiń znajdzie się chyba w każdym domu. W wersji sezonowej można wykorzystać inne owoce. Za każdym razem ciasto jest inne dzięki zmienności owocowej.
Ciasto najlepiej smakuje zaraz po upieczeniu. Można wzbogacić je o kruszonkę a do serwowania podać bitą śmietanę lub gałkę lodów. Ja jednak wolę je samo, ale jeszcze lekko ciepłe. Następnego dnia jest dobre, ale nie tak dobre jak ciepłe J




Ciasto z owocami na maślance


1 szklanka maślanki (nie można jej zastąpić jogurtem, nie wiem czemu, ale nie smakuje jak trzeba)
1 szklanka cukru
3 jajka
½ szklanki oleju
2 ½ szklanki mąki
3 łyżeczki proszku do pieczenia
ekstrakt waniliowy

owoce (u mnie truskawki)

cukier puder do posypania

Jajka z cukrem ubić na puszystą masę. Dodać olej, lekko ubić. Następnie dodawać przesianą mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia na zmianę z maślanką. Całość dokładnie wymieszać, ale nie wyrabiać długo – jedynie do połączenia składników.
Ciasto wyłożyć na przygotowaną blaszkę (u mnie tortownica o średnicy 24 cm) na nim ułożyć osuszone owoce i wstawić do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na 45 – 60 minut, aż upiecze się „do suchego patyczka”.
Po wyjęciu lekko przestudzić i najlepiej zaraz potem podawać posypane cukrem pudrem.
Smacznego!!!



Takie ciasto najlepiej smakuje w ogrodzie, jedzone w miłym towarzystwie. Na szczęście pogoda wreszcie się poprawiła a miasto chyba o nas zadbało i rozpoczęło coroczną walkę z komarami. Można spędzić w ogrodzie sporo czasu, nawet wieczorem.




Niestety ogród niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwa, zwłaszcza dla nierozsądnych, żeby nie powiedzieć głupich Bab ;)

Niecierpliwość i ciekawość to niestety moje główne przywary, które jak się przekonałam na własnej nodze, mogą się skończyć mało atrakcyjnie. Na najbliższe 10 dni jestem z lekka uziemiona (mam nadzieję, że maksymalnie tydzień). Z tego wszystkiego cieszy się Filonka bo ma towarzystwo do spania. Zdecydowanie mniej cieszą się moi Panowie, bo nie wolno mi chodzić, więc wszystkie moje obowiązki muszą zostać przez Nich przejęte. Mało tego, ktoś będzie musiał znaleźć czas na pojechanie z Filonką do weta na zdjęcie szwów, bo to już we wtorek jest pora. 
Napiszę tylko, że kości mam całe mimo bliskiego kontaktu z płytą granitową, która nie chciała stać a wolała leżeć, tylko czemu na mojej nodze????


wtorek, 11 czerwca 2013

Kuchnia rzymska – spaghetti cacio e pepe


Jadąc do Rzymu dobrze przygotowałam się pod względem kulinarnym. Wiedziałam co jest specjalnością tego miasta i czego koniecznie muszę spróbować. Bardzo chciałam skonfrontować moje wykonanie trippa alla romana z oryginałem.
Udało się.
W smaku moje danie było równie doskonałe, ale konsystencja była niewłaściwa. Teraz już wiem, że oryginalna wersja bardziej przypomina gulasz z umiarkowaną ilością sosu a nie gęstą zupę. Następnym razem ugotuję w sposób właściwy, bo danie jest pyszne.
Ale wracając do kuchni rzymskiej, obfituje ona w danie proste, z niewielką ilością składników, które należą do tanich i łatwo dostępnych (oczywiście dla Rzymian).
Na mojej liście były dwa makarony: cacio e pepe, all’amatriciana, danie z cielęciny saltimbocca  alla romana, jagnięcina i karczochy a dla męża dodatkowo makaron alle vongole. Plan został wykonany z wyjątkiem karczochów. W zamian były prawdziwe trufle. Z tymi grzybami bliskie spotkanie miałam po raz pierwszy, choć wcześniej widziałam je w Chorwacji, jednak wtedy nie mogłam sobie pozwolić na ich spróbowanie. Pewnie się teraz niektórym narażę, ale mimo, iż są one wyjątkowe i bardzo dobre, nie zachwyciły mnie tak jak innych. Wiem już jak smakują, jaki mają aromat, ale spokojnie mogę się bez nich obejść i śnić po nocach o nich nie będę. Za to ślinka mi cieknie na samo wspomnienie cielęciny zaserwowanej mi w malutkiej rodzinnej (chyba) trattorii tuż przy Mercado Trajano. Jeśli kiedyś wrócę do Rzymu swoje pierwsze kroki w celach żywieniowych skieruję właśnie w to miejsce, nie tylko ze względu na przepyszne jedzenie ale i na obsługę oraz atmosferę.



Po powrocie moją domową przygodę z kuchnią rzymską zaczęłam od najprostszego dania czyli spaghetti cacio e pepe. Wystarczy kilka minut, makaron, ser Pecorino Romano i świeżo mielony czarny pieprz oraz kilka łyżek oliwy z oliwek.
Proste?



Spaghetti cacio e pepe


400 g makaronu
150 g utartego sera pecorino romano
1 łyżeczka świeżo zmielonego czarnego pieprzu
2 – 3 łyżki oliwy z oliwek

Makaron ugotować al dente. Odcedzić, przełożyć do dużej miski, dodać mała chochelkę wody z gotowania makaronu, utarty ser i pieprz. Całość dokładnie wymieszać, najlepiej za pomocą dwóch widelców.  Podawać gorący. Można dodatkowo całość posypać utartym serem.
Smacznego!!!




Jak widać danie jest banalnie proste :)

I jeszcze najnowsze wieści Filonkowe. Raz jest lepiej (wczoraj) raz jest gorzej :( Dzisiaj bardzo się przestraszyłam i aż pojechałam do weterynarza aby sprawdził czy wszystko jest ok. Chyba jest Ok. ale Malutka źle to wszystko zniosła i bardzo powoli dochodzi do siebie. 
Trzymajcie kciuki aby wreszcie zaczęła się czuć lepiej.

niedziela, 9 czerwca 2013

Bułeczki z truskawkami do odrywania


Ostatnimi czasy patrząc za okno ciężko było sobie uzmysłowić, że czerwiec już na dobre zawitał. Nie wiem jak innym, ale mnie było ciągle tak bardzo zimno, że każdego dnia rano i po południu włączałam w domu piec centralnego ogrzewania, aby kaloryfery trochę się nagrzały. Potem przez kolejne godziny powoli oddawały ciepełko i w domu można było wytrzymać bez kilku warstw ciepłych rzeczy na sobie. Za to w pracy była taka lodówka, że mimo czerwca siedziałam w wełnianym zimowym swetrze i nadal telepałam się z zimna. Efekt jest taki, że katar, który „sprzedał” mi w Rzymie W. nadal rozkwita w moim wykonaniu i nie zanosi się na jego koniec.
Czerwiec to kiedyś miesiąc pełen cudownych i aromatycznych truskawek, pierwszych czereśni i najwcześniejszych wiśni, tzw. szklanek. Nawet nie chcę myśleć o tych drugich i trzecich, bo patrząc na truskawki to w tym roku nie pojemy sobie pysznych owoców.
Dzisiaj jest 9 czerwca, więc powinnam już być nieźle objedzona truskawkami a ja jadłam je dwukrotnie i niestety smak tych owoców pozostawiał wiele do życzenia. Jednak aby zaspokoić swoje pragnienia i nie cierpieć z powodu nędznego smaku postanowiłam upiec bułeczki drożdżowe z truskawkami. Wyszły przepyszne.



Bułeczki z truskawkami do odrywania


½ kg mąki
½ kostki masła (125 g)
42 g drożdży
¾ szklanki cukru
2 jajka
do ¾ szklanki maślanki

truskawki

50 g masła
100 g płatków migdałowych
1 łyżka cukru

Truskawki umyć, odsączyć. Drożdże z łyżką cukru i mąki rozpuścić w odrobinie maślanki. Pozostawić do wyraźnego ruszenia się drożdży. Mąkę przesiać do miski, dodać zaczyn, cukier, jajka i maślankę (na początek dodać ponad połowę płynu a pozostałą część dodawać w miarę potrzeby). Na koniec dodać porcjami masło i wyrabiać przez następne kilka minut. Ciasto przykryć i pozostawić do wyrośnięcia.
Wyrośnięte ciasto przełożyć na podsypany mąką blat, wyrobić, podzielić na równe części (mnie wyszło ich 12). Masło roztopić, płatki migdałowe wymieszać z cukrem. Z każdego kawałka ciasta formować okrągły placuszek, zawinąć w niego dużą truskawkę. Uformować kulę, którą następnie otoczyć w maśle a potem w płatkach migdałowych. Tak przygotowane bułeczki układać w tortownicy (26 – 28 cm średnicy). Pozostałe migdały wysypać na wierzch bułeczek, tortownicę przykryć i pozostawić do ponownego wyrośnięcia.
Piekarnik nagrzać do 180 stopni, bułeczki piec przez około 30 – 40 minut do zrumienienia. Pozostawić do wystygnięcia, choć i ciepłe smakują fantastycznie.
Smacznego!!!
  




Filonka wczoraj została poddana zabiegowi sterylizacji. Z samego rana zawiozłam Ją do weterynarza, a po 2 godzinach odebrałam bidulkę już po wszystkim. Niestety tym razem narkozę zniosła gorzej niż przy operacji przepukliny i wielokrotnie wymiotowała. Po południu pojechaliśmy znów do weterynarza aby obejrzał Maluszka i nawodnił Ją. Na szczęście potem wymioty się skończyły. Calutki czas odpoczywa i regeneruje siły. Dziś będziemy mogli podać Jej odrobinkę jedzenia aby mogła wrócić do sił. Jutro kontrola u weterynarza, mam nadzieję, że wszystko będzie ok.
Na razie żal patrzeć na Bidulkę, na szczęście na widok człowieka i na głaskanie reaguje solidnie włączonym traktorkiem.

czwartek, 6 czerwca 2013

Rzym oczami dziecka - c.d.

Wczoraj spacer po Rzymie Dziewczynka zakończyła na poszukiwaniach poidełek, ale na tym przygoda z miastem się nie skończyła.



Każda wędrówka musi mieć jakieś chwile grozy. Dziewczynka takie chwile przeżyła, kiedy Rodzice powiedzieli, że ma włożyć swoją rączkę w usta wielkiej i groźnie wyglądającej twarzy. Powiedzieli też, że jeśli kłamała to usta zacisną się i odgryzą część dłoni Dziewczynki. Co prawda dłonie wkładali inni ludzie i nic się nikomu nie stało, Rodzice i Brat również mieli całe dłonie po włożeniu ich w usta, ale Dziewczynka nie ma pewności czy nie skłamała kiedyś w swoim życiu. A może Ona jako jedyna zostanie z odgryzionymi palcami???? Rodzice jednak zachęcają Dziewczynkę do działania, trochę się śmieją, trochę straszą, ale generalnie dodają otuchy. Dziewczynka z bijącym sercem, bardzo ostrożnie wyciąga rączkę i wkłada dłoń w otwarte usta. Czeka z przejęciem na to co się stanie. Po kilku chwilach uspokaja się. Usta nie odgryzły Jej dłoni i może spokojnie spojrzeć w oczy Rodzicom. Teraz już przecież wiedzą, że jestem dobrym dzieckiem i nie kłamię.



Na strachu się skończyło. Przecież to co najgorsze już za Dziewczynką. Pora odwiedzić wyjątkowe miejsce o którym Dziewczynka wiele słyszała wcześniej. Tato mówi, że Papież Paweł VI jest w swojej letniej rezydencji w Castel Gandolfo i niestety nie uda nam się Go zobaczyć. Dziewczynka wie kto to papież, przecież chodzi do kościoła i na religię, ale w przeciwieństwie do swojego Taty nie odczuwa, z powodu braku możliwości uczestniczenia w niedzielnej audiencji, żalu. Cieszy się jednak, że będzie mogła zobaczyć Bazylikę św. Piotra. Wie przecież, że to najważniejsza świątynia katolicka, wie też, że jest wielka i piękna.
Kiedy Dziewczynka staje na środku placu przed bazyliką jest onieśmielona. Plac jest taki wielki, a te kolumny go otaczające są tak przytłaczające. W środku kościoła panuje dziwna atmosfera. Niby jest to kościół, do którego przychodzą ludzie się modlić, z drugiej ludzie, którzy podobnie jak Ona i Jej Rodzina przychodzą zobaczyć to wyjątkowe miejsce. Wszystko jest takie wielkie, tyle zdobień i złoceń. Tutaj dopiero widzi potęgę i bogactwo, o których Tato wspominał przy okazji opowiadania o Cesarstwie Rzymskim. Tutaj o niczym takim Tato nie wspomina. Za to wielokrotnie wspomina Michała Anioła, który był kimś wyjątkowym. Tato mówi, że był wspaniałym malarzem, rzeźbiarzem i architektem. Dziewczynka wie kto to architekt, bo przecież brat Taty jest architektem, architektem był też Tato Taty, Jego Tato i Tato Dziadka Taty. Dziewczynka wcześniej widziała gdzieś w albumie zdjęcia tego co namalował i wyrzeźbił ten człowiek o dziwnym nazwisku (no bo jak można się nazywać Anioł?) i najbardziej podobała jej się rzeźba zwana Pietą. Dlaczego Pieta? Co to jest ta pieta? Przecież to figura przedstawiająca Matkę Boską z Chrystusem zdjętym z krzyża. Dziewczynka nie może się doczekać kiedy uda Jej się zobaczyć to dzieło w naturze.
Jakie było rozczarowanie, kiedy okazało się, że rzeźba stoi w czymś przypominającym klatkę ze szkła. Tato opowiada, że niedawno jakiś chory człowiek próbował zniszczyć to dzieło i dla bezpieczeństwa ustawiono kuloodporne szyby. Niestety dla Dziewczynki cały urok rzeźby ulatnia się przez zasłonięcie szybami.






Na pocieszenie Dziewczynka odkrywa coś innego, magicznego.
Ołtarz główny w bazylice osłania coś co przypomina baldachim wsparty na kolumnach. Kolumny są w pięknym, głębokim kolorze ze złoconymi, spiralnymi rysami. Jak fajnie byłoby móc zagłębić rękę w żłobieniu i wędrować wzdłuż niego od samego dołu do zwieńczenia kolumny.  Niestety nie ma takiej możliwości, ale i tak fajnie jest sobie wyobrażać jak wędruje się w górę.





 Ale największa magia otacza pewien dziwny okrągły zamek, przed którym na moście stoją wielkie figury. Tato mówi, że to Zamek Świętego Anioła. Dziwne z tymi aniołami, Tam ktoś o nazwisku Anioł, tutaj zamek anioła. Niestety można go oglądać tylko z daleka, Tato nie ma w swoim planie odwiedzenia go. Bardzo, ale to bardzo Dziewczynka żałuje. 






Dziewczynka żegna Rzym bez żalu, wie, że w planie jest jeszcze dużo ciekawych rzeczy. Jeszcze nie wie, że w Pompejach będzie płakała na widok skamieniałego pieska i matki tulącej do siebie dziecka zalanych lawą. Sama skamienieje z wrażenia we Florencji kiedy zobaczy obraz "Narodziny Wenus" Botticellego. Rodzice nieźle się namęczą aby ją sprzed obrazu zabrać. Nigdy potem żaden obraz nie wywrze na Niej takiego wrażenia. 

środa, 5 czerwca 2013

Rzym oczami dziecka


Połowa lat siedemdziesiątych.
Pełnia lata.
Kilkuletnia dziewczynka wraz z rodzicami i sporo starszym bratem spędza pierwsze wakacje w kraju kapitalistycznym, z resztą to pierwsze takie wakacje całej rodziny. Tato dziewczynki to pasjonat podróży, zwiedzania a przy tym wspaniały organizator i planista. Choć to ostatnie nie zawsze było przez pozostałych członków rodziny mile widziane. Każda minuta była zaplanowana, mało tego, minut zawsze było za mało na zobaczenie kolejnego kościoła, obrazu czy rzeźby. Podobnie było z dewizami, bo tak mówiło się o pieniądzach innych niż złotówki. Nie wydawało się ani centa bez wielkiej potrzeby. Jedynie benzyna, noclegi na kempingu należały do akceptowanych wydatków, pozostałe wymagały głębokiego przemyślenia. Przecież trzeba było przywieźć do Polski stosowną ilość dolarów, aby za jakiś czas znów móc starać się o paszport na wyjazd do krajów kapitalistycznych. Jak Rodzice zdobyła wymagane legalne dolary na swój pierwszy wyjazd Dziewczynka nie dowie się już nigdy, komu „posmarowali” aby to Oni byli szczęśliwymi wybrańcami oficjalnych „przydziałów” też się nie dowie, ale przydział się znalazł.
Tym sposobem mała Dziewczynka znalazła się w Rzymie.
Upał, słońce, rozgrzane do niewyobrażalnych temperatur powietrze i kamienne mury wielkich budynków nie stanowią środowiska idealnego dla małego dziecka na wakacjach. Jednak Ona chyba już wtedy załapała bakcyla od swojego Taty i była ciekawa tego co można znaleźć w  innych miejscach na świecie. Nie zawsze potrafi jeszcze cierpliwie wędrować od kościoła do kościoła, od ruin do palazzo, podziwiać kolejne piazza, ale ciekawość świata już w Niej jest.
Po latach nie potrafi opowiedzieć co i kiedy widziała, ale wspaniałe i wyjątkowe obrazy tkwią w Jej głowie i sercu w sposób niewymazywalny. Nie wszystko potrafi po latach nazwać i zlokalizować.

W pamięci ma obraz pięknych, niezwykle wysokich schodów z ogromną ilością  kwiatów, po których dumnie kroczą eleganccy Rzymianie i przemykają z zachwytem turyści. Atmosfera miejsca jest wyjątkowa. Gracja i elegancja tego wyjątkowego miejsca są dla Dziewczynki z komunistycznego, zaniedbanego kraju, zachwycające.



W napiętym planie Taty Dziewczynki nie było miejsca na pójście na basen czy pojechanie na plażę, przynajmniej jeszcze nie teraz, ale dziewczynka ma i tak wspaniałą zabawę. Rozbryzgująca się woda daje ochłodę, ale największą frajdę sprawia dziewczynce możliwość moczenia nóg i brodzenia w dolnej części fontanny. Nie jest w tej zabawie odosobniona. Inne dzieci też traktują misę fontanny jak basen kąpielowy, a dorośli chętnie siadają na obrzeżach i moczą nogi zmęczone od wędrowania po mieście w upalny dzień. Eh, gdyby nie napięty plan zwiedzania Dziewczynka już by się stąd nie ruszyła. Na koniec wrzuca do wody pieniążek – tak aby jeszcze kiedyś tu wrócić a może znów się kąpać w tak nietypowym basenie? Wróżba się spełnia. Dziewczynka jeszcze dwukrotnie odwiedzi to miejsce, a może i więcej razy?




Takich dziecięcych basenów na trasie było więcej.




Koty, całe mnóstwo kotów.
Szare, łaciate, rude, duże i całkiem malutkie. Wygrzewające się w każdym zakamarku tego dziwnego miejsca, przemykające pomiędzy murami i ludźmi. Tato opowiada dziewczynce o tym, że kiedyś tutaj ludzie walczyli z lwami na śmierć i życie i, że tutaj pierwsi chrześcijanie musieli walczyć o swoje życie. Ale w tej chwili dla Dziewczynki ważniejsze są koty, które można pogłaskać i się z nimi pobawić. Jest ich tyle, że każdy zwiedzający jakby tylko chciał miał „swojego” do głaskania. Ale nie każdy docenia taką atrakcję.
Dziewczynka myśli, że to najwspanialsze miejsce na świecie, w domu przecież nie ma żadnego zwierzątka.






Wystające z ziemi kamienie, jakieś kawałki kolumn i rozwalonych fragmentów budynków. Tato jest zachwycony, mówi coś o wielkim bogactwie i potędze, o jakieś wielkiej cywilizacji. Ale co to ta cywilizacja Dziewczynka nie bardzo rozumie. Kilka kamieni, trochę ruin, nie widać tu przecież żadnej potęgi, raczej jakieś nudne miejsce niegodne uwagi.






Na szczęście palące słońce zmusza rodzinę do dalszej wędrówki. Pić się chce niewyobrażalnie. Dziewczynka jeszcze nie wie co to coca – cola, zna smak kompotów gotowanych przez Mamę czy Babcię, więc smak zimnej wody wypływającej ze śmiesznych, czasem przerażających rurek w różnych miejscach jest w tym momencie najwspanialszy na świecie. Po odkryciu takiego wspaniałego wynalazku Dziewczynka pilnie rozgląda się dookoła w poszukiwaniu kolejnych dziwnych miejsc z zimną wodą. Chyba z każdego takiego źródełka musi zaczerpnąć choćby łyk.



c. d. nastąpi...